Uliczkę znam w Barcelonie
17 września 2012
Kilka lat temu na listach bestsellerów znajdowała się książka „Cień wiatru” Carlosa R. Zafóna. Akcja rozgrywała się właśnie w stolicy Katalonii, a zainspirowany sukcesem autor napisał kolejne powieści o ludziach mieszkających w tym mieście. Powstały nawet przewodniki oprowadzające turystów szlakiem książkowych bohaterów.
Innych skusiły malownicze plenery, które zobaczyli w głośnym filmie „Vicki, Cristina, Barcelona” Woody- ’ego Allena. Jednak nawet bez oglądania filmu czy lektury powieści warto tu przyjechać. Ja czuję się tam jak u siebie. Może dlatego, że mieszkańcy Madrytu nazywają Katalończyków… „polacos”. To nie tylko ze względu na odległość, jaka dzieli Barcelonę od stolicy Hiszpanii, ale także na odrębność kulturową i niezależność. Język kataloński, podobnie jak nasz, jest też nieco bardziej „szeleszczący” niż literacka odmiana hiszpańskiego. A gdy jeszcze dodam, że głównym katalońskim sanktuarium jest Monserrat z figurką Czarnej Madonny, „polacos” są jak najbardziej na miejscu. Do miasta wjechałem od strony Monserrat i Pirenejów. Pierwszą górą, z której widać miasto była Tibidabo. To obowiązkowy punkt na mapie wycieczek turystów, którzy przyjechali tu pod wpływem lektur Zafóna. Sam wjazd od strony centrum jest niezłym doświadczeniem. Warto skorzystać z metra, ostatniego zabytkowego tramwaju w kolorze niebieskim i kolejki linowo-torowej. Nazwa góry pochodzi z łacińskiego tekstu o kuszeniu Chrystysa. Na szczycie Tibidado błyszczy, widoczny z daleka, kościół Świętego Serca. Myli się jednak ten, kto sądzi, że barcelończycy i turyści odwiedzają tę górę z powodów religijnych. Przyciąga ich głównie Park Atrakcji. Chociaż karuzele są w stylu retro, nie brakuje chętnych na przejażdżkę Diabelskim Młynem czy starym aeroplanem. A w dodatku u stóp mamy całe miasto. Z najwyższej góry w okolicy rozpościera się wspaniała panorama, 542 metry nad poziomem morza, które widać w oddali, oraz inne wzgórza, jak choćby słynne Montjuic. Amatorzy widoków z lotu ptaka nie muszą więc stać w kolejkach do Sagrada Familia. To jeden z najbardziej niezwykłych symboli miejskich. Niezwykłych, bo rzeczywiście fragment południowo- zachodni jest bardzo efektowny. W zamyśle Antonio Gaudiego kościół miał być najwspanialszym na świecie. Jego budowę rozpoczęto pod koniec XIX wieku i… niestety nigdy nie skończono. Nie mogę doczekać, kiedy rusztowania zasłaniające dzieło mistrza zostaną zdjęte. Tym bardziej, że Architekt Boga, jak nazywano Gaudiego, nie lubił kantów. Dobrze widać to podziwiając już skończone projekty mistrza: „krzywy” dom, Casa Mila (znany też jako La Pedrera) przy Passeig de Gracia czy, będący prawdziwym zbiorowiskiem jego dzieł, Park Güell. W parku warto przysiąść na zaprojektowanej przez mistrza ławce. Katalończycy twierdzą, że jest ona najdłuższa na świecie. Na pewno jest jedną z najsłynniejszych i najbardziej oryginalnych, wijących się wokół głównego tarasu parku niczym węże morskie. Warto także odwiedzić starą katedrę, budowaną od końca XIII wieku. To najważniejszy zabytek w dzielnicy gotyckiej (Barrio Gotic), pełnej wąskich uliczek, małych sklepików i restauracyjek. Tak naprawdę trudno tu jest się zgubić, ale utknąć na jednym z placyków można na dłużej. Szczególnie jeśli jesteśmy tu w czasie sjesty. Sjesta, tak jak w innych krajach śródziemnomorskich, jest tu czasem pierwszego poważnego posiłku w ciągu dnia. Restauracje na najbardziej uczęszczanych szlakach głośno reklamują „menu turistico”. Warto skorzystać z takiej promocji, ponieważ w tej cenie są nie tylko dwa, trzy dania, ale też obowiązkową kawę i ćwierć litra wina stołowego. Tubylcy wybierają raczej lokale,w których podobny zestaw kosztuje nie 15 lecz 9 euro i nazywa się „menu del dia” czyli menu dnia. Największą niespodzianką była duża oferta ryb i krewetek. W centrum Barcelony nie czuje się zapachu morza, dopóki nie zejdziemy aż na samo nabrzeże albo… w samym centrum nie wejdziemy na najpopularniejszy targ zwany La Boqueria (Mercat de San Josep). Tu przekonamy się, że świeże krewetki nie są różowe a od rodzajów ryb może zakręcić się w głowie. Mnie najbardziej zafascynowała dorada, ryba nazywająca się tak jak wybrzeże na południe od Barcelony. Po sjeście trudno odnaleźć drogę pod katedrę. To czas dość oryginalnego spektaklu rozgrywanego tuż przed portalem świątyni pod wezwaniem świętej Eulalii. I to spektaklu, w którym każdy może wziąć udział. Oto na stopniach rozsiada się wygodnie orkiestra przygrywająca do tańca… setkom barcelończyków. Stają oni w kręgach i tańczą narodowy taniec kataloński, czyli sardanę. Krok początkowo jest dość prosty, ale po pewnym czasie tylko doświadczeni Katalończycy nadążają za rytmem. Jednak bez trudu znajdziemy krąg, w którym nie trzeba być finalistą „Tańca z Gwiazdami”, aby dać sobie radę. W dodatku sardana jest łatwiejsza niż inna katalońska tradycja: budowanie wież z… ludzi. Ubrani w białe spodnie i kolorowe koszule „castelleros” próbują stworzyć kilkupiętrową ludzką konstrukcję. Ideałem jest gdy wieża nie tylko powstanie zgodnie z planem, ale i nie zawali się przy „demontażu”. Nie mniej emocjonująca jest wizyta w świątyni futbolu. Na dźwięk nazwy Camp Nou biją mocniej serca nie tylko kibicom Barcelony. Gdy nie ma meczów, stadion można zwiedzić. Jeden z najlepszych klubów świata ma oczywiście stosowne muzeum, bo przecież motto FC Barcelone brzmi: „Więcej niż klub” (Mes que un club). W muzeum brak polskich akcentów. Jeszcze pięć lat przed narodzeniem Messiego Boniek i nasza reprezentacja rozgrywali tu swoje decydujące o awansie do półfinałów mistrzostw świata spotkania. Z tego okresu pochodzi popularna do dziś, niestety niezdetronizowana, piosenka Bohdana Łazuki „Tajemnica mundialu”. Dziesięć lat później, w 1992 roku przegraliśmy tu z Hiszpanią finał igrzysk olimpijskich. O czym przypomina stosowna, choć nie pozbawiona błędów, plakietka na ścianie. Przy odrobinie szczęścia, jeśli trafimy na dzień meczowy, można nawet kupić bilet. Oczywiście pod warunkiem, że akurat Barca nie gra z Realem Madryt. Wtedy nawet w pubie czy kawiarni trudno o wolne miejsce blisko telewizora. Po meczu na placu Katalońskim (Placa Catalunya) odbywa się świętowanie.Tto tu jest centralne miejsce najsłynniejszego deptaku na całym Półwyspie Iberyjskim. Barca ostatnio rzadko przegrywa, ale nawet gdy nie ma rozgrywek, plac tętni życiem niemal przez 24 godziny na dobę. W Barcelonie jada się późno (jak na nasze standardy), więc nic dziwnego, że następnego dnia rano Katalończykom wystarczy gorąca czekolada z churros (rodzaj ciastka podobnego do naszych racuchów i pączków – przyp. red) smażonych w głębokim tłuszczu. Niektórym wystarcza filiżanka kawy z mlekiem. Tu, zwłaszcza nam Polakom, nietrudno o pomyłkę. Kiedy pewnego ranka usłyszałem w jednym z barów swojskie „kawa” , myślałem, że spotkałem rodaków. Ale to tubylcy zamawiali „cavę”, czyli wino musujące, kataloński odpowiednik szampana. Chyba nie udało mi się ukryć zdziwienia na widok tak wczesnego rozpoczęcia dnia, bo jeden z dżentelmenów uśmiechnął się i powiedział: – Hombre, my nie zaczynamy dnia, my kończymy zabawę…
DOLCE VITA JESIEŃ 2011
Komentarze
Jeszcze nie ma komentarzy