Nowy Jork, czwarta rano
25 marca 2014
„Nowy Jork to nie miejsce. Nowy Jork to stan umysłu.” – Woody Allen
Miasto-kolos już od pierwszego dnia pobytu może budzić mieszane uczucia. Z jednej strony ma w sobie coś magicznego, uzależniającego i przyciągającego jak magnes. Każdego dnia zaskakuje czymś innym, co kilka przecznic można odnieść wrażenie, że znajdujesz się w kompletnie innym świecie. Jakby na tę jedną metropolię składało się kilkadziesiąt mniejszych miasteczek. Z drugiej strony zdarza się, że doprowadza do wściekłości i chciałoby się krzyknąć – nienawidzę tego miejsca! Jak ludzie tu żyją?! Wysokie ceny, kompletny brak wentylacji w metrze, a w letnie dni, niemal w każdym budynku, mroźny powiew klimatyzacji przyprawia o gęsią skórkę. W dodatku korki i tłumy ludzi pędzących ślepo przed siebie. Ruch na ulicach w zasadzie nigdy nie zamiera. Tylko późnym wieczorem natężenie decybeli nieco spada, ale wciąż wyraźnie słychać jednostajny szum miasta, które, dokładnie tak jak w piosence Franka Sinatry, nigdy nie zasypia. Gdy z biur i sklepów wychodzą ostatni pracownicy, w ludzi wstępuje jakby nowy duch. To duch sztuki, zabawy, muzyki i tańca. Zamiast białych kołnierzyków, w miasto ruszają kobiety i mężczyźni ubrani w ciuchy z najnowszej kolekcji znanych domów mody, a także przeciętni turyści spragnieni zrobienia zdjęcia na tle barwnych neonów i panoramy rozświetlonego Manhattanu. Pierwsi łapią taksówki i pędzą do modnych restauracji na obiad, a następnie rzucają się w wir nocnego życia. W ich ślady idzie niewielu zagranicznych turystów. Oni z reguły wybierają rozmigotany Times Square, który pod osłoną nocy i barwnych reklam odwraca uwagę od panującego w tym miejscu nieładu. Popularnością cieszy się także most brookliński, z którego rozciąga się widok na piękną panoramę oświetlonych drapaczy chmur dzielnicy finansowej (financial district) na dolnym Manhattanie. Aż trudno sobie wyobrazić, że to wszystko wybudowano na gigantycznej stercie muszli i śmieci, których Holendrzy użyli do utwardzenia podmokłego terenu oraz dalszego poszerzania cennego półwyspu. Jednak prawdziwe życie nowojorczyków toczy się poza błyskiem fleszy turystycznych aparatów.
Jednym z takich miejsc jest niewielka dzielnica Greenwich Village. Miejsce artystycznej swobody, muzyków, intelektualistów i studentów z głównego kampusu New York University. Tu znajdują się modne knajpki, w których bez wcześniejszej rezerwacji niełatwo o wolny stolik. W lokalu na rogu ulic Greenwich i n. Moon trwa nieustanny ruch. Wszystkie stoliki zajęte. Przy barze również trudno o kawałek wolnego blatu. To niewielka włoska restauracja Locanda Verde, w której wysoki strop, odkryta cegła i prostota form tworzą przyjemne, choć industrialne wnętrze. Swoją popularność zawdzięcza nie tylko wyrafinowanej kuchni, ale również właścicielowi – Robertowi de niro. Po uczcie dla podniebienia czas na ucztę dla ciała i duszy w jednym z okolicznych klubów, gdzie przy dźwiękach dobrej muzyki łatwo zapomnieć o mijającym czasie. Ale świt nadchodzi nieubłaganie. Poranki na Manhattanie chciałoby się oglądać bez końca. Najlepiej każdego dnia w innej części miasta. Latem, o 4 rano, zza horyzontu wyglądają pierwsze promyki słońca. Bledną rozbłyskujące nocą miliony świateł. Delikatnie żarzą się jeszcze tylko oświetlenia witryn ekskluzywnych sklepów i domów mody przy piątej alei oraz uliczne latarnie. W central parku z mroku wyłaniają się coraz wyraźniejsze kontury drzew i pagórków. Na jednej z parkowych ławek budzi się bezdomny mężczyzna. Na szczęście letnie noce są tutaj bardzo ciepłe. Żółte taksówki rozwożą ostatnich imprezowiczów. To znak, że już najwyższy czas na ponowne przeobrażenie miasta. Rzekę Hudson, nadbrzeżny Battery Park i pobliski port jachtowy na dolnym Manhattanie spowija jeszcze delikatna mgła przesłaniająca budynki w New Jersey, na drugim brzegu.
Gdzieniegdzie w oknach sąsiednich apartamentowców i hoteli zapalają się pierwsze światła. Ktoś wyprowadza psa na spacer, ktoś inny w sportowym stroju rozciąga się i podskakuje, rozgrzewając mięśnie przed joggingiem. Na ulice wyjeżdżają pierwsze ciężarówki z zaopatrzeniem dla sklepów, biur i restauracji, by zdążyć z rozładowaniem towarów przed godzinami szczytu. Choć ulice mają od dwóch do pięciu pasów w jedną stronę, to w godzinach od 6 do 9 rano nawet jeden zablokowany przez dostawców pas doprowadza do jeszcze większych korków. Jedni już zaczynają pracę, drudzy właśnie wychodzą z domów, przecierając zaspane oczy, a inni wracają do domu zmęczeni po nocnej zmianie. Około godziny piątej wschodnie ściany drapaczy chmur oblewają już promienie słońca, nadając szarym fasadom ciepłą żółto- -pomarańczową barwę. Ostre światło pada też na część betonowych ulic, na które, wraz ze zmieniającą się porą dnia, wkrótce znów padnie cień potężnych wieżowców. O poranku większa część Manhattanu nabiera blasku, poza Times Squere. To barwne i tętniące nocnym życiem miejsce pustoszeje. Dzienne światło odkrywa teraz całą jego tandetę i brzydotę. Poplamione chodniki i niszczejące, opuszczone budynki, których nie opłaca się remontować, bo od dawna nie służą już jako mieszkania czy biura, a jedynie jako dochodowy nośnik reklam. Na środku chodnika wyrasta oko około 2-3 metrowa biało-czerwona rura, z której wydobywa się para. Ta osobliwa konstrukcja to dzieło tutejszych inżynierów, którzy od lat nie są w stanie poradzić sobie z upuszczaniem ciśnienia z podziemnych rur. Po szóstej rano drogi dojazdowe od strony Long Island, New Jersey, Connecticut i Pennsylwanii zapełniają się samochodami i autobusami pełnymi ludzi dojeżdżających do pracy. W Chinatown rozstawiają się już pierwsze stragany. Otwierają się również sklepy i kawiarnie serwujące śniadania. W końcu chodniki zapełniają się białymi kołnierzykami i wielkomiejska machina rusza od nowa.
Komentarze
Jeszcze nie ma komentarzy